Weekendowe Góry Świętokrzyskie
Zazwyczaj zdarza nam się dwa-trzy razy bardzo wczesną wiosną lub późną jesienią zrobić krótki wypad w Góry Świętokrzyskie na rowery lub górskie bieganie. Zazwyczaj dwuosobowo, chociaż zdarzają się czasem większe ekipy. Tym razem udało się zorganizować typowo męski wyjazd czteroosobowy w środku upalnego lata. Założenia były ambitne, wszyscy czuliśmy się silni i gotowi stawić czoła podjazdom. Jednym z powodów była chęć sprawdzenia „nogi” przed nadchodzącym Tour de Pologne Amatorów.
Szybka burza mózgów aby znaleźć nocleg w górach i zapadły konkretne ustalenia. Umówilismy się w Park Hostel w Suchedniowie, w sobotę, o godzinie 9:00. Tak się umówiliśmy, ale niestety wyszło inaczej – spotkaliśmy się prawie dwie godziny później. Dosiedliśmy nasze rumaki dopiero około godziny 11:00. Do przejechania było ponad 110 km przy 1500 m przewyższenia. Sporym utrudnieniem była temperatura przekraczająca 30 stopni przy wyjątkowo ciężkim powietrzu zapowiadającym wieczorne burze.
Jechaliśmy podziwiając piękno otaczającej nas przyrody i pijąc litry płynów, które systematycznie uzupełnialiśmy w przydrożnych sklepach. Nie ma co porównywać tej jazdy do długich i ciężkich hiszpańskich podjazdów, ale i tu można było się zmęczyć. Podjazdy takie jak ten pod Święty Krzyż po wielokilometrowym górzysto-pagórkowatym wstępie robiły robotę. Nogi z każdym kilometrem napotykały coraz większy opór, niemniej jednak przyjechaliśmy tu przecież po to aby się zmęczyć. Prawda jest taka, że my jeźdźcy z nizin, nie za dobrze radzimy sobie w górach. Jeśli mamy poprawić swoje osiągi powinniśmy częściej zażywać tej przyjemności i wychodzić poza strefę naszego komfortowego jeżdżenia po płaskim terenie.
Powoli niekonsekwencja w uzupełniania płynów doprowadziła do łapiących mnie skurczy. Zaczęliśmy rozglądać się za posiłkiem. Po 90 km zatrzymaliśmy się w Świętej Katarzynie na obiad w Smacznej Chatce. Zupa pomidorowa (doskonała na skurcze) i duża ilość piwa bezalkoholowego trochę odbudowały nasze siły.
Pogoda w górach nigdy nie jest przewidywalna. Ostatnie 20 km szybko uciekając przed burzą przemknęliśmy do miejsca noclegowego. Pokoje dwuosobowe, do tego łazienki o całkiem przyzwoitym standardzie. Piętro niżej do dyspozycji kuchnia w pełni wyposażona. To wszystko sprawiało miłe wrażenie. Prysznic, krótkie rozciąganie, a na koniec kolacja i oglądanie meczu zakończyły nasz dzień.
Pobudka nie należała do przyjemnych. Nie byliśmy zregenerowani. Każdy z nas wolałby jeszcze co najmniej godzinę spędzić w łóżku. Niestety popełniliśmy błąd logistyczny, gdyż zamiast się przybliżać to w planach było oddalanie się od domu. Więc czasu na wylegiwanie się w pościeli nie było za dużo.
Po śniadanku pojechaliśmy do miejscowości Wolbrom dodatkowo oddalonej od domu o jakieś 80 km aby kontynuować swoją przygodę. Tego dnia dystans i przewyższenie miało być podobne do sobotniego. Poza triathlonem, w którym kiedyś startowałem w Częstochowie, nie miałem okazji nigdy wcześniej pokręcić się po Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Piękne tereny. Zatrzymywaliśmy się co jakiś czas na zrobienie fotek lub zasilenie naszych bidonów i żołądków czymś dającym trochę energii.
Ze względu na takie atrakcje jak: Pieskowa Skała, Pustynia Błędowska z 15% podjazdem i jakiś kościółek, przy którym rozpoczął się dość spory podjazd po kostce brukowej trasa miała w sobie coś z belgijskich klasyków. Po bardzo ciekawych fragmentach i bocznych drogach przyszedł czas na skorzystanie z bardziej ruchliwej trasy, czego dowodem była napotkana restauracja McDonalds.
Cała droga była co najmniej mocno pagórkowata, za to końcówka poza drobnymi hopkami to był czas na rozwinięcie większych szybkości. Sama przyjemność lecieć tak przez dobrych kilka kilometrów z prędkością 40-50 km/h. Przy samochodach zapanowała ogólna euforia. Zadowolenie było widać na naszych twarzach. Krótko mówiąc, dobrze wykonana praca. Przybiliśmy piątki i już niecierpliwe oczekujemy na powtórkę.