Sportowe szaleństwo czy sportowe wyzwanie – czasem trudno odróżnić

Sportowe szaleństwo czy sportowe wyzwanie – czasem trudno odróżnić

Zaczęło się od nowej, bardzo inspirującej znajomości. Ania i Jacek swoim sportowym zacięciem pełnym pasji zaczęli nadawać rytm naszym treningom. Pomimo, że mieszkamy na dwóch krańcach Warszawy, czyli dosyć daleko od siebie, byliśmy systematycznie motywowani przez nich do zwiększania wysiłku. I o ile dla Darka tą motywacją było po prostu super towarzystwo na treningu, to dla mnie był to krok w rejony poza wszelkimi wymówkami i słabościami. Bo pomimo, że regularnie trenowałam, to zawsze marudziłam, narzekałam i starałam się oszczędzać swoje siły z najróżniejszych powodów.

A tu raptem okazało się, że pomimo codziennej pracy i wychowywania trójki dzieci można mieć jeszcze dużo siły na intensywne treningi i stawianie sobie wyzwań. A Ania lubi duże wyzwania. Na przykład biegi górskie… Więc nie trwało długo, aby Darek zaczął przebąkiwać o tym, że może też by pobiegł w listopadowym biegu w Górach Świętokrzyskich na 37 kilometrów.

Problemem było to, że my od roku skupialiśmy się na rowerze i biegaliśmy sporadycznie na krótkich dystansach. Więc bieg na takim dosyć długim dystansie po górach wydawał się całkowicie poza zasięgiem naszych możliwości.

I tak jeżdżąc i truchtając sobie po 5-10 kilometrów tygodniowo spokojnie spędziliśmy lato, aż nadszedł weekend i spotkanie z Anią i Jackiem. Od słowa do słowa, w miarę jak wino znikało z kieliszków, rozmowa zeszła na Lament Świętokrzyski i wieczór zakończyliśmy… zapisani i opłaceni na zawody! Oboje! Następny dzień zaczął się od „o kurwa, co ja zrobiłam!!!”. Ale trzeba było wziąć wyzwanie na klatę, odstawić rower i wrócić do biegania. Dystans był dla mnie przerażający, nigdy w całej mojej krótkiej karierze biegowej nawet się do niego nie zbliżyłam. Kilka razy przebiegłam półmaraton, raz kilka lat temu 26 kilometry. No a teraz za 2 miesiące czekało na mnie 37 kilometrów po górach!

Zaczęliśmy od zwiększenia częstotliwości. 5-10 kilometrów co drugi dzień. Na koniec września pierwsze wyzwanie – przebyć 30 kilometrów – ile się da biegnąc, a potem marszobiegiem. Wyruszyliśmy ze znajomymi – oni na rowerach, my na nogach z plecaczkami i całym potrzebnym wyposażeniem. W Kampinosie można znaleźć niewielkie górki, więc trasę zaplanowaliśmy tak, aby zaliczyć jak najwięcej wzniesień.  My biegliśmy, on krążyli okolicznymi ścieżkami wokół nas na rowerach. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się na picie i wzmocnienie batonem. Do 20 kilometra było całkiem dobrze, a potem zrobiło się ciężko. Każdy napotkany pies na spacerze był pretekstem do głaskania i chwili odpoczynku – prosiliśmy właścicieli, żeby jeszcze nie odchodzili, bo my będziemy musieli biec dalej! Ostatecznie okazało się, że źle oceniliśmy zaplanowana trasę i zamiast 30 kilometrów zrobiliśmy 27, ale trening był super i dał mi nadzieję, że poradzę sobie z dodatkowymi 10 kilometrami.

Przez kolejny miesiąc biegaliśmy krótsze dystanse. Najdłuższy był nad morzem, gdy w kiepskiej pogodzie bieg z Lubiatowa do Białogóry i z powrotem wyszedł prawie 17 kilometrów i mocno dał nam w kość. Wtedy zaczęłam znowu martwić się czekającym na mnie wyzwaniem. Przeliczyłam wszystkie moje dotychczasowe starty i wyszło, że zawsze wysiłek trwał maksymalnie 4 godziny. Teraz będę na trasie wyścigu przez co najmniej 6-7 godzin. A to jest jednak zupełnie inny wysiłek niż swobodny długi trening w strefie komfortu. Trzeba dać z siebie zdecydowanie więcej, ale też wiedzieć jak rozłożyć siły bo do mety daleko, a każdy kolejny kilometr staje się „coraz dłuższy”.

Październik zakończyliśmy kolejnym długim wybieganiem. Teraz musiało wyjść 30 kilometrów, więc pobiegliśmy przez Kampinos 15 kilometrów do Palmir, gdzie zwróciliśmy i wróciliśmy do domu tą samą drogą. Tym razem biegliśmy sami i bogatsi o doświadczenie sprzed miesiąca wiedzieliśmy już jak rozsądnie rozkładać siły. Oczywiście nie udało się przebiec całego dystansu, ale do domu wróciliśmy w o wiele lepszej formie niż za pierwszym razem. Chyba musiało być w ogóle całkiem nieźle z naszą kondycją, bo następnego dnia bez zakwasów przetańczyliśmy pół nocy w ramach halloween!

Jedynym kiepskim elementem tego biegu okazały się moje buty, które mocno obiły mi jeden z palców w stopie. Niestety okazało się, że buty komfortowe na krótszych dystansach, na 30 kilometrach nie dają rady. Więc czekał mnie zakup butów, oraz całego wyposażenia niezbędnego na trasie biegu, bo organizatorzy dbając o bezpieczeństwo zawodników stworzyli długa listę obowiązkowego wyposażenia, które każdy musiał mieć ze sobą na trasie w plecaku. Do tego nie wiadomo było jaka pogoda nam się trafi – w połowie listopada w Górach Świętokrzyskich może być bardzo nieprzyjemnie, więc nieprzemakalne spodnie i wiatrówki na wszelki wypadek też były na liście zakupów…

Wyjechaliśmy kamperem Ani i Jacka w piątek wieczorem. Dojechaliśmy na miejsce startu – do parku Sabat Krajno na godzinę przed zamknięciem biura zawodów. Ciemno, zimno, nieprzyjemnie. Po odbiór pakietów trzeba było iść z zapakowanym plecakiem z obowiązkowym wyposażeniem. Wszystko było bardzo dokładnie weryfikowane z lista i zostałam cofnięta do samochodu po rękawiczki – każdy z elementów musiał być okazany przed wydaniem pakietu!

Po powrocie do kampera szybka kolacja i do spania, bo robiło się późno, a następnego dnia czekało wyzwanie. O 3 w nocy sen został przerwany przez start dystansu na 84 kilometry. Ale jak już pobiegli to zapanowała cisza i szybko zapadliśmy znowu w sen.

Rano stres zaczął dawać się we znaki. Ciężko było zapanować nad chaosem – śniadanie (musi dać energię ale nie za ciężkie), ubieranie się (co na siebie, co do plecaka), napełnianie bidonów (woda, izotoniki), batony i żele energetyczne (do plecaka czy w zasięgu ręki). Ogarnęliśmy się i udało się wystartować o czasie.

Po wybiegnięciu z Sabatu droga od razu ruszyła w górę, więc Darek pobiegł do przodu, a ja zgodnie z założeniami przeszłam do marszu.Około kilometra, a potem spory odcinek z górki – już znowu biegiem. Wymijam znajomych, którzy wystartowali z kontuzją z założeniem, że całą trasę pokonają marszem (nie oni jedni mieli taki plan na trasę). Po jakimś czasie gdy wbiegamy do lasu droga wypłaszcza się i zgodnie z profilem trasy ciągnie się przez około 15 kilometrów prawie płasko. Ale to nie znaczy, że jest łatwo.

Góry Świętokrzyskie są bardzo kamieniste i ścieżka usłana jest kamieniami przysypanymi mokrymi liśćmi. Trzeba być bardzo ostrożnym i uważać na każdy krok. Bieg kiepsko mi wychodzi. Niestety czuję w mięśniach jeszcze zmęczenie sprzed 2 tygodni, a nowe buty (na tyle duże aby nie dobijały palców na zbiegach) dziwnie ciążą na nogach. Nie biegło się komfortowo.

W końcu docieram do wejścia na Święty Krzyż. Z Nowej Słupi po stromych schodach mocno do góry. Maszeruję, ale staram się nie zwalniać, mijam kolejnych turystów. jest ciężko ale zanim docieram punktu odżywczego na tarasie przed klasztorem uspokajam już oddech. Bufet oferuje herbatę, kanapki z serem, banany i kawałki kiełbasy pokrojone jak do pieczenia na ognisku! Wciągam kawałek banana i herbatę – boje się jeść więcej, bo trasa od razu za bufetem prowadzi asfaltem mocno w dół. Planuję tam zbiegać najszybciej jak się da i boje się o kolkę po obfitym jedzeniu.

Na tym etapie nasz dystans 37 kilometrów łączy się z trasą biegu na 84 kilometry i zaczynają nas już wymijać zawodnicy, którzy są na trasie od 3 w nocy i maja przebiegnięte już około 70 kilometrów! Niesamowite jest jak niektórzy wyglądają rześko i świeżo.

Kończę herbatę, przypinam do pasa biegowego kolejnego batona, żeby był w zasięgu reki i asfaltem w dół. Biegnę i biegnę, coraz niżej i niżej i raptem zaczynam się martwić, że nie ma żadnego oznaczenia trasy. Kurcze, tak mi się dobrze biegło, że przegapiłam jakiś skręt? Zatrzymuje się, cofam kilkanaście metrów, rozglądam… i nic. Żadnej taśmy wyznaczającej trasę biegu. Zbiegam jeszcze kawałek do dołu… i dalej nic. No cóż trzeba się zatrzymać, wyplątać z plecaka, wyciągnąć mapę i przeprowadzić analizę. Trwa to kilka minut zanim dochodzę do wniosku, że jednak trzeba biec dalej do dołu. I rzeczywiście kolejne 300 metrów w dół i jest taśma. Więc ulga, że jest wszystko ok i można biec dalej.

Na dole we wsi niespodziewany skręt w lewo na kolejny szlak i przez błotniste pola do lasu. Kolejny fragment drogi to wąska ścieżka biegnąca skrajem lasu. Wciąż obserwowałam słońce i szacowałam czas do zachodu i zapadnięcia ciemności, próbowałam przeliczyć dystans jaki mi został do mety. Wyszło, że mam raczej niewielką szansę zdążyć przed zmrokiem. Systematycznie wymijają mnie wytrawni biegacze z długiego dystansu, ale słyszę też za sobą głosy, które zbliżają się, ale bardzo powoli. Maszeruję równym szybkim tempem, z górek zbiegam. Głosy wciąż są za mną. Czasem bliżej, czasem oddalają się. Już wiem, że to ci znajomi, którzy mieli maszerować całą drogę, ci, których wyminęłam tuz po starcie. Dogonili mnie! No ale co się dziwić, młodzi wysocy silni mężczyźni maszerują w tempie nieosiągalnym dla mnie. Ale jeszcze się staram, nie chcę odpuścić!

Kończy się las, we wsi na asfalcie mam dwa dosyć długie zbiegi – znowu zostawiam ich w tyle. Ale czeka nas długie podejście pod Łysicę. Tu mnie doganiają. Zamieniamy kilka słów o tym jak ja uciekałam, a oni gonili i idą do przodu. Ja tego podejścia nie znam, nie wiem jakie jest długie i jak wymagające. Wiem, że zejście w stronę Krajna będzie ciężkie, ale od drugiej strony nigdy na Łysicę nie wchodziłam. Droga strasznie się dłuży. Zaczyna zapad zmrok, a po szlaku do góry wciąż wchodzą turyści. Wchodzą spacerowym krokiem, więc mijam ich, ale jestem przerażona, bo niektórzy prowadzą ze sobą małe dzieci. Nie wyglądają na przygotowanych do wędrowania do szlaku w ciemności i zimnie, bo wraz z zachodem słońca temperatura szybko spada.

No i w końcu jest – szczyt Łysicy – a na nim moi znajomi, którzy przed zejściem uzupełniają energię i jedzą batony. Ja szybko ruszam w dół, oni jeszcze chwilkę zostają, ale zaraz i tak mnie przeganiają. Zejście do Krajna i Świętej Katarzyny jest po kamieniach i głazach. Nie ma ścieżki – jest rumowisko kamieni w którym każdy musi sobie sam wyznaczyć optymalna trasę. Trzeba już wyjąć czołówki, bo w lesie zapada ciemność. Pełne skupienie na snopie światła i każdym kolejnym kroku. To jest chyba najbardziej niebezpieczna część trasy. Jeden zły krok, złe ustawienie stopy i upadek gwarantowany. A mięśnie są już zmęczone, kolana się uginają i trzęsą, bo w nogach mamy już 35 kilometrów.

No i wreszcie jest koniec koszmaru na kamieniach i Święta Katarzyna. Został już asfalt i droga do mety, którą już pokonywaliśmy w druga stronę tuż po starcie. Czyli teraz odwrotnie – najpierw pod górę, dosyć łagodnie, ale długo. A potem szybki zbieg już bezpośrednio do mety.

Dobiegłam w 6 godzin. Ania i Darek byli zdecydowanie szybsi, wyrobili się przed zmrokiem. Oboje byli już przebrani i z grubsza najedzeni. A ja myślałam tylko o ciepłym suchym ubraniu i ciepłej zupie. Po takim wysiłku można jeść i jeść bez końca! Zupa serwowana przez organizatorów była niewielką przekąską, która w żaden sposób nie zaspokajała głodu.



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *