Sercowy coming out

Sercowy coming out

Jestem mężczyzną, który w swojej przeszłości miał wiele wspólnego ze sportem. Od zawsze. W każdej wolnej chwili robiłem to co kochałem: biegałem, jeździłem na rowerze, grałem w piłkę, pływałem na kajakach, uprawiałem sztuki walki. Byłem sportowcem półzawodowcem z duszą wojownika. Trenowałem sam oraz trenowałem innych. Sport był moją pasją, moim życiem i moją miłością.

Ale w pewnym momencie coś się posypało. Moja wydolność gwałtownie zaczęła spadać. Mimo tłumaczenia, że wiek robi swoje – coś bardzo mocno nie grało. W trakcie treningu zemdlałem. Raz… potem drugi… i trzeci. Leżąc na parkiecie otworzyłem oczy i zobaczyłem nad sobą kumpli z drużyny. Ich miny wszystko mi powiedziały – przyszła pora na porządne badania.

Diagnoza była szokująca – wrodzona wada serca, która ujawniła się tuż przez 45 urodzinami. Zastawka aortalna z dwoma płatami zamiast trzech, i z przepływem 8 zamiast 35 mm! Kardiolodzy byli przeszczęśliwi, rzadko trafia się tak wysportowane ciało z bardzo chorym sercem. Niestety okazało się, że na żadne eksperymenty nie ma czasu, operacja musiała być szybciutko. Więc jesienią 2014 zaległem na szpitalnym łóżku w Aninie.

Wymiana zastawki wymaga otworzenia całej klatki piersiowej, odcięcia wszystkich żeber od mostka. Po operacji jest to spory ból, konieczność noszenia specjalnej kamizelki. Przez sześć miesięcy zakaz jakiegokolwiek wysiłku fizycznego. Można dźwignąć ciężar maksymalnie do 2 kg. Leki, pilnowanie tętna, spacerki i drzemki poobiednie. Klatka zrasta się przez pół roku i tyle czasu trwa rekonwalescencja.

I to miało być moje życie???

Wytrzymałem 10 dni… Zamiast leniwego spacerku zacząłem delikatnie truchtać. Jedynie parę kroków. Zostałem przyłapany przez partnerkę, która sama biegając, schowała za krzakiem w lesie, żeby sprawdzić dlaczego jestem wciąż tak blisko, skoro ja drepczę, a ona biegnie… Jak na rekonwalescenta przemieszczałem się zbyt szybko… Kolejne dni i moje nieugięte postanowienie natychmiastowego powrotu do treningów kończyły się kolejnymi awanturami w domu, prawie doprowadzając do rozstania z rwąca włosy z głowy z rozpaczy partnerką.

Teraz, z perspektywy czasu, nie polecam takiego zachowania. To głupota. Jedyne czego się bałem, to zwisania na drążku. Unikałem przez pół roku, a podciąganie spróbowałem dopiero rok po operacji.

Na pierwsza wizytę kontrolną po operacji wybierałem się z dużym strachem. Wiedziałem, że muszę się przyznać, że nie pilnuję bezpiecznego tętna (zamiast 135 dochodzę do 180 uderzeń na minutę), samowolnie odstawiłem wszystkie leki, badań nie zrobiłem za to postanowiłem wystartować w triathlonie i rozpocząłem treningi… W gabinecie pani kardiolog, ponad 60-letnia wysłuchała mnie, po czym stwierdziła: „Skoro przy takich treningach i takim tętnie jeszcze pan żyje, to jest pan zdrowy!” i dodała „gdyby pan nic nie robił, to pewnie by pan umarł”. Pani kardiolog okazała się byłą reprezentantkę Polski w sztafecie sprinterskiej – trafił swój na swego!

Na dzień dzisiejszy moje tętno spoczynkowe bardzo się obniżyło. Moja pani kardiolog wystawia mi zaświadczenia, że mogę brać udział w zawodach triathlonowych. W sumie, zaliczyłem już kilkanaście startów w 1/2 Iron Mana (1,8 km pływanie + 90 km rower + 21 km bieg), zaczynam przymierzać się do pełnego dystansu (3,6 + 180 + 42).

PS. Po pierwsze chciałbym podkreślić, że absolutnie nie polecam nikomu tego co robiłem. Słuchajcie swoich lekarzy i przestrzegajcie zaleceń! Po drugie – badajcie się i dbajcie o swoje zdrowie! Po trzecie – dbajcie o kondycję swojego ciała – dostarczy Wam jeszcze wiele radości!



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *