Gorący weekend z sakwami

Gorący weekend z sakwami

Wcześnie rano przywitała nas piękna, słoneczna pogoda. Rowery okulbaczone dzień wcześniej stały i czekały gotowe do wyjazdu. Prysznic, śniadanie, kawa w bidon i kaski na głowę. A następnie wyścig aby zdążyć na pociąg. Szesnaście kilometrów mignęło momentalnie, chociaż ścieżki rowerowe w Warszawie poprowadzone są tak dziwnie, że jeśli jedzie się nimi pierwszy raz, to utrzymanie kierunku sprawia spory problem. Dlatego często zjeżdżaliśmy na ulicę, czym wzbudzaliśmy spora złość u kierowców. Ale dotarliśmy na Dworzec Centralny, gdzie jeszcze czekała nas łamigłówka z ogarnięciem transportu rowerów na perony. Różne windy zjeżdżały na różne poziomy, drzwi otwierały się na prawo albo na lewo, lub tuż za drzwiami od windy pojawiała się krata zamknięta na kłódkę! Ale udało się dotrzeć na peron przed przyjazdem pociągu.
Pociągiem nie jechaliśmy od wielu lat i okazało się, że może być całkiem przyjemnie. Tłumów nie było, rowery miały wygodną miejscówkę, gniazdka do ładowania telefonów działały i czas szybko zleciał.

W Terespolu zwiedziliśmy tylko peron i dworcową toaletę. Na nic więcej nie było czasu. Tak więc tuż przed 12:00 w temperaturze 32 stopni ruszyliśmy w kierunku naszego pierwszego noclegu.
Kilkanaście początkowych kilometrów to głównie bocianie gniazda na słupach. Było ich mnóstwo, tak mniej więcej co 200m. Wąziutka droga z kiepskim asfaltem wiła się pomiędzy polami i łąkami, sporym odcinkiem poprowadzona po wale przeciwpowodziowym na Bugu. GreenVelo na tym odcinku jest niezwykle malownicze, chociaż dla okulbaczonego, ciężkiego roweru dziurawy asfalt był dużym wyzwaniem. Ale krajobrazy, bociany i widok rzeki wijącej się po lewej stronie rekompensował niewygody.
Podlasie to kraina wielokulturowa, dlatego nie dziwi nas obecność cerkwi i kościołów stojących naprzeciwko siebie. Zatrzymujemy w Kostomłotach, gdzie teren cerkwi jest zupełnie spektakularny, idealny dywan zielonej trawki, piękne kwiaty, cerkiew, kaplice i dzwonnica pod pięknymi złotymi błyszczącymi hełmami.

Po przejechaniu 70 km dotarliśmy do Włodawy gdzie zjedliśmy lunch. Pozostało nam już tylko 10 km do zaplanowanego noclegu na campingu w Okunince nad jeziorem Białym.
Przed 18:00 rozbiliśmy namiot i biegiem do jeziora. Po całym dniu jazdy w upale kąpiel w jeziorze była cudownym rozwiązaniem. W drodze powrotnej zahaczyliśmy o sklep spożywczy, kupiliśmy dwa reddsy na kolację i kilka drobiazgów na śniadanie.

Dzień 1: 16 km do Warszawy + pociąg do Terespola + 78 km do Okuninki nad jeziorem Białym

Dworzec w Terespolu
Bocianie gniazda są co kilka kroków
Kostomłoty
Kostomłoty

Kolejny słoneczny poranek. Nasz nowy namiot okazał się nie najlepszy. Pomimo, że w sypialni spora część ścian była zastąpiona przewiewną siatką, a okna w tropiku też pozostały otwarte pod kopułą zebrała się taka wilgoć, że z sufitu kapała skroplona woda. Na szczęście samopompujące materace były całkiem wygodne i noc minęła dosyć komfortowo.
Śniadanie, prysznic i pakowanie. Z planów wczesnego wyruszenia nic nie wyszło. Wyjechaliśmy z campingu tuż przed 11:00. Trasa to głównie asfaltowe drogi, parę krótkich odcinków szutrowo – polnych, sporo lasów (wytchnienie od prażącego słońca!!!), wiosek i pola na których uprawiano dziwne wysokie rośliny z różowymi kwiatami – jak się potem okazało był to tytoń! Na chwilę zjechaliśmy z trasy aby ostatni raz rzucić okiem na Bug. Wyjątkowo piękne zakole rzeki, gdzie staliśmy na wysokiej skarpie, kilka zdjęć, siku i dalej w drogę! I za chwilę po naszej lewej stronie przebiegała już linia granicy z Ukrainą.

Dalej na naszej trasie był Chełm. Dojechaliśmy do niego od innej strony niż wstępnie planowaliśmy… bo Darek postanowił ścigać się z traktorem. Tak się zapędził, że ominął zakręt GreenVelo i popędził do przodu. Gdy już był pewien, że wygrał swój wyścig i zwolnił… nie było sensu zawracać i musieliśmy jechać jakimiś dziwnymi drogami i budową obwodnicy miasta. Ale dojechaliśmy!
W Chełmie odbiliśmy w kierunku rynku. Po kocich łbach pojechaliśmy ostro pod górę (Dorota swojego rumaka wprowadziła). Trafiliśmy na festiwal foodtracków! Spora ilość ludzi i można było wybrać coś pysznego do jedzenia. Spędziliśmy więc długą chwilę siedząc na zabytkowej studni w towarzystwie wydzierających się dzieciaków zajadając langosze i popijając zimną lemoniadą kupioną w jakiejś abstrakcyjnej cenie. Ale ponieważ to był kolejny dzień najcieplejszego weekendu tego lata, to zimna lemoniada była warta każdej ceny!
Wyjazd z Chełma, w przeciwieństwie do wjazdu, był bardzo przyjemny. Droga rowerowa poprowadzona była przez parki, tereny rekreacyjne i spacerowe i ogródki działkowe. Następnie przez wioski i raptem drogą szutrową w gesty las gdzie temperatura wreszcie stała się znośna i głęboki cień dał chwilę wytchnienia od upału.

Na tym etapie podróży zaczęliśmy już wprowadzać pewne korekty do wstępnie założonej trasy. Planowaliśmy pokonanie minimum 100 km aby mieć szansę na wyrobienie się na pociąg powrotny za 2 dni z Sandomierza. Nocleg był zaplanowany w miejscowości Tarnogóra. Piękny dworek, a w parku nad rzeką camping. Coś mnie jednak tknęło i postanowiłem skontaktować się z rodziną mieszkającą w tych okolicach. Było po 19:00 więc nocleg w łóżku załatwiony parę kilometrów dalej wydawał się kuszący. Byliśmy już trochę zmęczeni, perspektywa wanny i prania brudnych i przepoconych ciuchów przemawiały na korzyść wizyty. Pomysł był idealny.
Te ostatnie kilkanaście dodatkowych kilometrów do Starego Zamościa to spora ilość podjazdów i zjazdów. Dorota na dużym zmęczeniu, z pustym bidonem miała już duże braki energii, więc dowleczenie się na miejsce okazało się dużym wyzwaniem. To już nie była przyjemność, a udręka. Trasa krajowa, z wąskim poboczem i intensywnym ruchem samochodowym, tiry pędzące na wschodnią granicę – to był na pewno najmniej przyjemny fragment naszej wyprawy. Chociaż widoki wzgórz o zachodzie słońca – przepiękne!

Dzień 2: do Starego Zamościa 118 km.

Zakole Bugu
Zakole Bugu
No i jeszcze raz: Zakole Bugu
Studnia na rynku w Chełmie – odrobina cienia!
Jesteśmy zmordowani upałem
Wyjazd z Chełma
Tuż przed Starym Zamościem

Śniadanie w rodzinnym gronie nie pomogło we wcześniejszym wyruszenia w dalszą podróż. Dodatkowo szybka kawka u kolejnej rodziny („jak już jesteście to musicie nas odwiedzić”). W czasie picia kawy okazało się, że nie mamy żadnej opcji powrotu do domu, ani z Sandomierza, ani Lublina, Rzeszowa czy z Puław. Nigdzie nie było opcji zabrania rowerów do pociągu (ograniczenia w transporcie spowodowane pandemią). W końcu zdecydowaliśmy jechać do Puław, a dalej jakoś kombinować w stronę Warszawy.
Wyjechaliśmy po 12:00 i to już było pewnym błędem. Kolejny błąd to wrzucenie przez Dorotę nawigacji dla rowerów. Szutry, piach, trawy po pas, bagniska i droga przez las, która nigdzie nie prowadziła. Wkurzeni, pogryzieni przez gzy i komary a na dodatek poparzeni pokrzywami straciliśmy ponad półtorej godziny. W końcu umordowani dotarliśmy do asfaltu, choć od Starego Zamościa oddaliliśmy się zaledwie o kilka kilometrów! Było super gorąco i parno z dużą ilością podjazdów i zjazdów. To nie pomagało. Przydrożny sklep z zimną colą to nasza chwila radości.

Cała trasa była mocno pagórkowata, męcząca a nad naszymi głowami działo się wiele. Było jedynie kwestią czasu, kiedy coś co słychać było z oddali walnie prosto w nas i lunie. Przez chwilę jechaliśmy w narastającym deszczu, ale w końcu wbiliśmy pod jakąś opuszczoną chałupkę i tam pod mini daszkiem przesiedzieliśmy burzę. W sumie było całkiem fajnie. Bardzo malowniczo, zielono, wyciągnęliśmy z sakiew puszki z jedzeniem, więc w dalszą drogę pojechaliśmy wypoczęci, odświeżeni i wzmocnieni.
Dalszą część drogi to ciągła obawa o pogodę. Po osiemdziesięciu kilometrach kolejna burza przerwała naszą podróż. Wiatr zaczął nami rzucać, więc w panice zaczęliśmy się rozglądać za dachem bo szykowało się coś bardzo mocnego. Schroniliśmy się pod wiatami jak na targowisku, ale zobaczył nas jakiś gość z pobliskiej budki wartowniczej i dał nam pewniejsze schronienie. Burza trwała około godziny i wiadomo już było, że nawet do Nałęczowa nie dojedziemy. Po drodze rozglądaliśmy się za miejscem noclegowym, bo wszędzie było mokro, więc nawet namiotu nie mieliśmy ochoty rozstawiać.

W końcu w siąpiącym deszczu o zmroku dojechaliśmy do przydrożnego hotelu w Niedrzwicy. Chwila zawahania, bo na parkingu tłum ludzi, karetka i policja. Ale panie w recepcji uspokoiły nas, że właśnie kończy się wiejskie wesele i zaraz będzie spokój. Do schowania rowerów udostępniły nam pokoik do prasowania, a pokój hotelowy okazał się bardzo przyjemny – duże miękkie łóżko, gorący prysznic.

Dzień 3: do Niedrzwicy Dużej 85km.

Wg map Google to jest droga do mostu! Krok dalej było bagnisko do kolan!
Pierwsza burza!
Daszek był idealnie wyliczony, żeby deszcz nie lał się na kolana!
Nocleg w luksusach…

Rano zaczęliśmy od wypasionego śniadanie skomponowanego chyba z resztek po wczorajszym weselu! W kierunku Nałęczowa tym razem wyjechaliśmy dosyć wcześnie, bo przed 10. Droga była zupełnie nieciekawa i monotonna, ale samo uzdrowisko nas totalnie zauroczyło. Zatrzymaliśmy się więc na chwilę na lody, zimną lemoniadę w cieniu (bo upał już znowu doskwierał) i dalej w drogę. Generalnie mieliśmy poczucie, że musimy się już spieszyć i czasu na odpoczynek mamy niewiele. Po drodze na kolejnych podjazdach Dorota opadła z sił. Woda w bidonach się skończyła, sklepu żadnego nie widać. Uratowała nas jakaś chałupka przy drodze, gdzie gospodarze udostępnili swoją studnię. Dorota czekająca w cieniu pod wiatą przystankową była tak spragniona, że musiałem wracać do studni kolejny raz aby uzupełnić bidony przed dalszą drogą. Jadąc w okolicach Kazimierza Dolnego spotykaliśmy coraz wyższe i dłuższe podjazdy. Na szczęście po skręcie w stronę Puław krajobraz zaczął się wypłaszczać.

Do Puław dotarliśmy o w miarę rozsądnej godzinie. Tam niestety okazało się, że nie dojedziemy bezpośrednio do Warszawy. Metodą kombinowaną dojechaliśmy do Dęblina, następnie przesiadka do Pilawy i tu niespodzianka. Z powodu remontu trakcji kolejowej pomiędzy Pilawą a Józefowem pociągi nie kursują. Komunikacja zastępcza nie chce zabierać nawet wózków dziecięcych, więc obładowanych rowerów tym bardziej nie zabiorą. Do Józefowa byliśmy zmuszeni dojechać rowerami. Po sprawdzeniu rozkładu jazdy okazało się, że na przejechanie 40 km mamy 2 godziny, a do tego czekaliśmy już na wcześniej zamówioną pizzę. Zjedzenie i zebranie się do wyścigu z czasem zajęło nam około 20 min. Musieliśmy jechać ze średnią 25 km/h. Nie było łatwo, ale najważniejsze, że mazowiecki krajobraz był już całkowicie płaski.
Zdążyliśmy na czas. Dorota z emocji i ze zmęczenia po wskoczeniu do pociągu w Józefowie nie mogła powstrzymać płaczu. Te 40 kilometrów wyścigu z czasem było bardziej męczące niż cała wcześniejsza wyprawa.

Na Dworcu Centralnym wysiedliśmy około 11 w nocy. Pamiętając wcześniejsze przygody z windami po prostu wzięliśmy rowery na plecy i wynieśliśmy na ulicę – było nam już wszystko jedno, byle by szybciej jechać w stronę domu! A zostało nam do przejechania jeszcze 16 km. Przez Warszawę bez presji czasu było zupełnie przyzwoicie. Problem zaczął się dopiero w Lasku Młocińskim, gdy musieliśmy przebić się z Warszawy do Łomianek w całkowitej ciemności. Lampka moim rowerze nie świeciła, więc próbowałem jechać krok w krok za rowerem Doroty – ale po kolejnej wywrotce na piachu i korzeniach kontynuowaliśmy drogę prowadząc rowery aż do pierwszych latarni w Łomiankach.

Dzień 4: rowerem do Puław 57 km + pociągiem do Pilawa + rowerem do Józefowa 40 km + pociągiem do Warszawy + rowerem do Łomianek 16 km.

To była zdecydowanie super fajna wyprawa – ponad 410 km w cztery dni!

Uliczka w Nałęczowie
W oczekiwaniu na pociąg na dworcu w Puławach. Każda odrobina cienia na wagę złota!


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *