Chorwacja na rowerze – triada druga!
Dzień pierwszy. Po zaplanowanym dniu przerwy wyszedłem na krótką przebieżkę (6 km), tak naprawdę to chyba po to, aby przypomnieć sobie jak się biega. Betonowe nabrzeże zmieniło się w kamienisto/skaliste, musiałem czasami przechodzić do marszu bojąc się skręcenia kostki. Zresztą to dobrze, bo miałem biec w strefie komfortu. W drodze powrotnej biegłem asfaltem, generalnie było lekko i przyjemnie, poza pierwszym odcinkiem, zanim się rozgrzałem i przypomniałem nogom jak się biega.
Wziąłem prysznic, i po około 20 minutach przerwy z Dorota wyjechaliśmy na trening rowerowy. Plan dla mnie: delikatna jazda dostosowana do możliwości partnerki, z jednym akcentem podjazdowym. Tak wiec po 16 km wspólnej jazdy w Primostenie ruszyłem na wspinaczkę. Podjazd około 12-13% na odcinku 1,5 km. Pozostałe 4-5 km góra-dół. W sumie ze zjazdem wyszła pętla około 12 km. Końcowe powrotne 16 km już spokojnie, w tempie Doroty. Trening ogólnie niezbyt wymagający, dla mnie ważne było to, by Dorota zrażona po pierwszym dniu wsiadła w ogóle na rower.
Dzień drugi. Trasa wycieczki do Trogiru (samochodem) była wytyczona tak, aby sprawdzić ją pod kątem treningu rowerowego. Dobry ruch. Przez większą część była urozmaicona, ale nic nowego nie wnosiła, natomiast końcówka około 6-7 km totalnie z góry. Dlatego też rano udałem się odwrotnie, magistralą wzdłuż morza do Trogiru, nie aby podziwiać to piękne miasto, lecz by zaliczyć parokilometrowy dosyć stromy wjazd na górę. Byłem przekonany, że walka jak mnie czeka, będzie dużo trudniejsza od 3,5-kilometrowego znanego już mi podjazdu o 10% nachyleniu. Jednak mimo tego, że podjazd miał prawie 7 km nie okazał się trudniejszy, gdyż moim zdaniem nachylenie było około 6%. Zaliczyłem go na dosyć sporym zmęczeniu, po ponad 55 km jazdy w upale. Dalej to jak zwykle tutaj, teren urozmaicony do około 70 kilometra. Końcówka – czysta przyjemność, długie odcinki zjazdowe, mało kręcenia. W sumie 90 km, około 1300 m przewyższeń i powrót do domu w całkiem dobrej formie! Przy okazji był czas na podziwianie pięknych krajobrazów, niestety nie chcąc się zatrzymywać na tarasach widokowych w trakcie podjazdów nie zrobiłem żadnego zdjęcia panoramy na miasto, a było co oglądać!
Dzień trzeci. Następnego ranka pod moim adresem poleciało parę cierpkich słów, typu „dlaczego mnie nie obudziłeś, przecież JA w taką pogodę się ugotuję!” Miała trochę racji, o 8 rano było już ponad 30 stopni, a dziewczyna jest totalnie nieodporna na wysokie temperatury. Wyskoczyliśmy biegiem i zgodnie z planem 35 km do Mariny i z powrotem. Po drodze zaliczyłem swój ulubiony 3,5 km podjazd, który kosztował mnie mnóstwo sił, a czas wjazdu był niemal taki sam jak poprzednio, choć byłem pewny, że go poprawię. Po nim zaplanowałem dogonić Dorotę, która pojechała w kierunku Mariny. No więc kręcę, i jak sobie wyobrażałem, już już ją mam, a tu nici. Zmordowałem się okrutnie i dotarłem do miejsca, gdzie byliśmy umówieni 10 minut po niej. Okazało się, że przejechała ten dystans 20 minut szybciej niż za pierwszym razem! Standardowo coś do picia (1,5 litra płynów!), batonik, chwila odpoczynku i powrót. Wracaliśmy razem i aż mi jej szkoda było. Przy temperaturze prawie 40 stopni po prostu była zmasakrowana. Gdzieś pod kranem się schładzaliśmy, gdzieś w sklepie kupiliśmy zimną wodę i jakoś poszło. Ale było dramatycznie, i choć nie aż tak jak na pierwszym treningu, ale o udar już prawie zahaczało. W sumie zrobiłem 77 km, 820 m przewyższenia. Dorota 70 km i 470 przewyższenia… i teraz znowu musi od roweru odpocząć.