Prawie falafele
To miały być falafele, ale jak się człowiek wciąż spieszy i działa na autopilocie, to wyszły… prawie falafele. Ciecierzyca moczyła się przez całą noc, rano było mało czasu, więc biegiem wrzuciłam ją do gotowania od razu po wstaniu, jeszcze przed poranną szklanką wody. Dzięki temu zdążyła się ugotować przed zaplanowanym na godzinę 10:00 treningiem. I wtedy nastąpiło olsnienie! Przecież falafele robi się z SUROWEJ ciecierzycy!
Więc jak już miałam ta ciecierzycę ugotowaną, to nie było wyjscia, trzeba było improwizować! Przepusciłam ją przez maszynkę do mielenia mięsa. Obrałam dwie cebule, marchewkę, pietruszkę i kawałek selera. Cebulę pokroiłam w drobna kosteczkę, warzywa starłam na tarce. Wszystko podsmażyłam na łyżce oleju, aż do delikatnego przyrumienienia. Wymieszałam ze zmieloną ciecierzycą. Dodałam 4 łyżki stołowe mąki kukurydzianej oraz 1 łyżeczkę wędzonej papryki, jedna słodkiej, pół łyżeczki chili i pół łyżeczki pieprzu. Łyżeczkę oregano, bazylii, 2 ząbki czosnku przecisnięte przez praskę, 2 łyżki stołowe oliwy z oliwek.
Wszystko dokładnie wymieszałam. Piekarnik rozgrzałam do 180 stopni. Blachę wyłożyłam papierem do pieczenia. Z masy formowałam kulki wielkosci orzecha włoskiego. Piekłam około pół godziny.
Podałam z sosem z jogurtu wymieszanego z olejem lnianym, posiekanego koperku, mięty i zmiażdżonego ząbka czosnku. Kulki wyszły dosyć delikatne, ale nie rozpadały się przy najlżejszym dotknięciu.