Chorwacja na rowerze – triada pierwsza
Wakacje wakacjami, ale podstawa są treningi. Przytargaliśmy ze sobą trzy szosówki, ale na poważne treningi nastawiony jestem tylko ja. Ze względu na wysokie temperatury zaplanowałem poranne jazdy i popołudniowe odpoczynki. A ponieważ czasem trzeba też coś pozwiedzać, treningi odbywają się w cyklu trzydniowym plus jeden dzień na regenerację.
Magistrala Adriatycka biegnąca wzdłuż całego chorwackiego wybrzeża jest ruchliwa, ale z rana jest jeszcze w miarę spokojnie. Asfalt idealny, podjazdy i zjazdy w miarę łagodne, poboczy raczej nie ma. Większość samochodów wyprzedza niestety dosyć blisko, niektórzy trąbią. Nie ma zakazu jazdy na rowerach, ale ponieważ na większości trasy jest linia ciągła, to nie ma się co oszukiwać, rowerzysta jest poważnym zawalidrogą.
Dzień pierwszy. Pierwszy trening tak na rozruch, więc w planach bez większych emocji. Początek bardzo przyjemny wzdłuż wybrzeża, z czasem jednak te różnice poziomów robiły się większe, a zmęczenie powoli dawało się we znaki. 40-50 km, bo tyle było w planach. Zrobiliśmy połowę, czyli 35-38 km. Sygnał od Doroty, że chyba trochę przesadziłem. Zjedliśmy więc drożdżówkę, wypiliśmy colę i ustaliliśmy, że tą samą drogą nie ma co wracać. A ta zaplanowana przeze mnie nie była wcale dłuższa.
Ponieważ miałem awarię telefonu i nie działała nawigacja bazowałem na zdjęciu z mało dokładnej mapy, na której nie było wielu napotkanych dróg. Oczywiście pomyłka – i parę kilometrów w trudnym terenie dołożyliśmy. Od samego początku musieliśmy się wspiąć na ciekawy podjazd wg. znaków drogowych 10%, i tu była obawa z mojej strony o Dorotę. Jednak poradziła sobie i to było budujące. Po zawirowaniach z pomyloną trasą czekał nas drugi, bardzo stromy podjazd. Był tak wymagający, że mam wątpliwości, czy ktoś go w ogóle kiedykolwiek podjechał. Grubo ponad kilometr z buta, w trakcie których Dorota przeżywała swoje tragedie. Dobrze, że mnie przy niej nie było – moglibyśmy wracać do domu osobno :-). Na szczycie udało mi się uprosić kogoś o wodę „życia”, która podniosła nas nieco na duchu.
Pozostał nam końcowy, także trudny odcinek. Ale świadomość, że najgorsze już na nami – pchała nas do mety. Większość była z górki, czasami nawet bardzo stromo i z ostrymi zakrętami, ale podjazdy także się zdarzały. Na około 11 km przed metą moja partnerka padła i zażyczyła sobie transportu. Grzecznie wsiadłem na rower i pojechałem po samochód, dokładając oczywiście parę dodatkowych kilometrów.
Bardzo ciężka praca fizyczna, ale też, a może przede wszystkim walka ze swoimi słabościami. Takie treningi na naszej drodze do doskonalenia się są bardzo cenne. Uczą pokory, pokazują jacy jesteśmy słabi i jak wiele jeszcze możemy z siebie dać.
Dzień drugi. Kilka kilometrów Magistralą, a potem wjazd w góry. Celem treningu nie była ilość przejechanych kilometrów, ale skumulowanie ciężkiej pracy mięśni na poszczególnych odcinkach. Pierwszym wymagającym odcinkiem był 3,5 km podjazd o średnim nachyleniu 10%. Ciekawe wyzwanie, piękne krajobrazy i tylko pozazdrościć miejsca, w którym się znalazłem. Szczerze mówiąc, byłem bardzo ciekawy jak mi pójdzie. Nie jeździłem zbyt wiele po górach i raczej średniej klasy ze mnie kolarz, a góral żaden. Charakter jednak mam, a to jest w cenie. Ogarnąłem ten podjazd spokojnie, a dalej to już zostały większe lub mniejsze wyzwania. Raptem w sumie około 43,5 km, ale oszukałbym gdybym napisał, że się nie zmęczyłem. Takich ciekawych odcinków zaliczyłem tego dnia kilka, co w sumie dało ponad 700 m przewyższenia. Krótki, mocny, a biorąc pod uwagę fakt, że jeszcze parę dni przede mną, na pewno odczuwalny trening.
Dzień trzeci. Cuda się zdarzają. Po dwóch dosyć ciężkich dniach spodziewałem się dosyć sporych oporów. Ogólnie delikatne, a może nawet więcej niż delikatne zmęczenie mięśni było odczuwalne. Na drodze, która lekko się unosiła, czyli 3-5% jechałem jak po płaskim, a nawet miałem wrażenie, że zjeżdżam. Nie mam pojęcia jak będzie w dalszych dniach, ale to mnie zaskoczyło. Nie oznacza to, że trening należał do łatwych. Zaplanowałem trochę więcej kilometrów, ale że chciałem wyruszyć przed 7:00, a wyjechałem dwie godziny później, miałem problem z temperaturą. Czas nie był moim sprzymierzeńcem. Z godziny na godzinę robiło się coraz cieplej. Temperatura już znacznie przekraczała 30 stopni C. Po 35 km. zaczęło robić się ciężko. Niby wzdłuż wybrzeża, ale jednak cały czas góra-dół. W okolicach 40 kilometra moje bidony były puste. I od tego momentu pracowałem nad swoimi słabościami. Liczyłem, że już za chwilkę, za rogiem znajdzie się jakiś sklepik, ale o dziwo przez kolejne 30 kilometrów nic takiego się nie wydarzyło, a ja już padałem na pysk. Ten kawałek był najtrudniejszy do przejechania i najbardziej interwałowy. Prąd mi odcięło i w jednym miejscu byłem zmuszony do poddania się i zejścia z roweru. Raptem na 200 metrów przed szczytem, ale mając przed sobą jeszcze spory kawałek drogi nie zaryzykowałem wyprucia się do końca. Nie widzę powodu, aby tego podjazdu zaliczyć – nie był ekstremalny, ale musiałem uznać wyższość okoliczności zewnętrznych. Oceniam to jako przegraną bitwę. Trasa generalnie mi się dłużyła, okazała się dużo trudniejsza niż planowałem, i dopiero po wypiciu coli i tonika odzyskałem trochę sił. Generalnie takie górzyste tereny i nieznane trasy mogą sprawić wiele atrakcji i planując trening trzeba wziąć poprawkę na tego typu niespodzianki. No i przed wjechaniem w góry zdecydowanie warto uzupełnić zapasy płynów i batonów / żeli energetycznych.
Uważam, że zasłużyłem na dzień przerwy!