Zawsze ostatnia! Biegi.
W internecie krążą liczne żarty na temat konieczności tłumaczenia niebiegającym znajomym radości z zajęcia 1287 miejsca na zawodach. Rzeczywiście, osoba nie trenująca i nie startująca w zawodach amatorskich, karmiona telewizyjnymi relacjami z MŚ lub Olimpiad może tego nie zrozumieć. A radość jest przeogromna.
Start daje zawsze wielkiego pozytywnego kopa. To jest dawka radości i energii na kilka dni. Bez względu na rezultaty. Tzn bez względu dla nas amatorów. Bo jak się przejdzie na wyższy poziom gdzie walczy się nie z sobą a z przeciwnikami – to chyba już tak nie jest wesoło. Dlatego pozostanę na poziomie walki z sama sobą, bo ta walka zazwyczaj jest wygrana – bez względu na sportowe osiągnięcia!
Jako, że sportem zajęłam się dosyć późno – po 40-tce – było oczywiste, że żadnych super rezultatów nie będzie. Ale jako niepoprawna optymistka wierzyłam w siebie. Niestety już na pierwszym moim biegu dostałam po łapach – pomimo że się starałam, sapałam i biegłam na ile mi moje płuca pozwalały – dobiegłam ostatnia i to dłuuugo po przedostatnim zawodniku. Myslałam, że umrę z wysiłku i wstydu – ale owacja jaką dostałam na mecie uświadomiła mi najwazniejszą rzecz. Nie chodzi o zwycięstwo, nie chodzi o miejsce na podium. Chodzi o walkę z samym soba i dotarcie do mety, chociaż na trasie milion razy przychodzi do głowy myśl, żeby sobie odpuścić! Oczywiście jeśli ktos potrafi być szybszy i stanie na pudle – chwała mu, pełen podziw i oklaski. Ale ci ostatni wcale nie wkładaja mniej wysiłku w pokonanie dystansu.
No więc na pierwszym moim biegu byłam ostatnia. Na drugim, trzecim też. Potem sukcesem stały się zawody, w których udawalo mi się zmieścić w ostatnich 10 procentach startujacych. Dumna z siebie byłam niemożliwie, ale owacji na mecie nie było.
Potem był cykl biegów „niby górskich” – Monte Kazura – bieg po jednej z górek na warszawskim Ursynowie. 5 km, trzy okrążenia we wszystkie strony po górce z kilkoma wbiegami na szczyt, miejscami tak stromo, że można wchodzić na czworakach. Oczywiście byłam… ostatnia. Za drugim razem też… Więc za trzecim zmobilizowałam się, wyplułam płuca, serce mi wypadło i dobiegłam przedostatnia. Jaka byłam dumna, zwłaszcza, że wyprzedziłam jakąś młoda dziewczynę. I co?? Organizator postanowił przyznać nagrode pocieszenia ostatniemu zawodnikowi! Dziewczyna dostała torbę wypełniona kosmetykami od sponsora! I po co się spieszyłam??
Zaliczyłam tez bieg uliczny, moje pierwsze 10 km w Żyrardowie. Biegłam ostatnia, towarzyszył mi darek. Chociaż mógł pobiec dwa razy szybciej dzielnie dreptał z tempie żółwia. A za nami, zgodnia z przepisami za ostatnim zawodnikiem, jechała karetka z obsługą medyczną. Alez oni się nudzili. Przez megafon na dachu puszczali muzykę, co chwila przez ten megafon komentowali mój wysiłek. Byłam tak wycieńczona, że gdyby nie darek, bo bym do nich wsiadła z prośbą o odwiezienie na metę. Ale dobiegłam, w akompaniamencie jakiegoś przeraźliwego DiscoPolo i okrzyków motywacyjnych pielegniarzy z karetki! A na mecie czekał medal i grochówka z kajzerką 🙂
Osobną kategorią przeżyć związanych z byciem ostatnim zawodnikiem są triathlony – ale to nastepnym razem…