Rowerem przez Mazury i Warmię cz. II
Piątek zaczęliśmy od pysznego śniadania serwowanego przez gospodarzy. Ciepły, świeżo upieczony chleb, domowe powidła, naleśniki, warzywa i sałatka owocowa – kilka zestawów śniadaniowych do wyboru. W trakcie jedzenia za oknem na polu obserwowaliśmy wesołe harce dzikich zająców. W czasie porannego obchodu gospodarstwa odkryliśmy kozę, króliki, kury i koguty, konie. Dla zainteresowanych dłuższym pobytem – plac zabaw dla dzieciaków, trampolina, liczne stoliczki i altanki, w sadzie hamaki, huśtawki dla dzieci i dorosłych, miejsca na ognisko, kwiatki, rabatki i chaszcze. Aż szkoda było wyjeżdżać.
Przed wyruszeniem w dalszą drogę Darek zajął się drobnym serwisem rowerów, którym po wczorajszym myciu należało się gdzieniegdzie solidne oliwienie trybików. Z kolej wyprane dzień wcześniej buty w ogóle nie wyschły – pomimo przestawiania na coraz mocniejsze słońce wciąż były zupełnie mokre. No cóż, będą musiały wyschnąć po drodze, już na nogach…
Od gospodarzy dowiedzieliśmy się jak jechać, żeby jak najszybciej dotrzeć do zwykłej asfaltowej drogi. I ruszyliśmy w kierunku Bartoszyc. To był chyba najmniej atrakcyjny fragment całej wyprawy. Droga bez pobocza, dosyć duży ruch samochodowy, sporo tirów. Monotonna jazda prosto przed siebie, na szczęście to było tylko 30 km. Drogę urozmaicały murale tworzone przez lokalnego artystę. Wydaje mi się, że widać, że wyszły spod jednej ręki!
W Bartoszycach oczywiście obowiązkowy postój na rynku na lody i po krótkim odpoczynku w cieniu wyjechaliśmy w kierunku Górowa Iławieckiego.
Od razu zrobiło się jakoś trudniej. Długi podjazd, maleńki zjazd, długi podjazd, prosta, podjazd, zakręt dalszy podjazd. Było gorąco, duszno i jechało się ciężko. Dobrze, że chociaż samochodów było zdecydowanie mniej niż wcześniej. Zrobiliśmy postój w dziwnym miejscu, gdzie być może będzie stawiany jakiś pomnik – ale na razie obok betonowych gładkich klocków łopoczą polskie flagi na wysokich masztach, a wokoło są same pola.
Do Górowa Iławskiego dojechałam kompletnie wyczerpana. A okazało się, że na jakieś jedzenie możemy liczyć dopiero na drugim końcu miasta. Obwodnicą, oczywiście znowu pod górę dojechaliśmy do restauracji Róża Wiatrów. Było piątkowe popołudnie. Róża Wiatrów stoi bezpośrednio przy szlaku GreenVelo, więc co chwila podjeżdżali kolejni rowerzyści – a każdy był częstowany kieliszkiem pysznej gratisowej nalewki. W oczekiwaniu na obiad zajęliśmy się poszukiwaniem noclegu. No i tym razem okazało się, że mamy spory problem. Wszędzie szykowały się wesela, goście się już zjeżdżali, obiekty zarezerwowane w całości. Po 20 telefonie zaczęło robić się mało śmiesznie. Ostatnią deską ratunku okazał się pokój w Róży Wiatrów. I chociaż Darek liczył, że tego dnia jeszcze przejedziemy trochę kilometrów, to musiał pogodzić się z myślą, że jednak zostajemy na nocleg w Górowie Iławieckim.
Po rozlokowaniu w pokoju, wyruszyliśmy na miasto na zakupy i na spacer. Miasteczko okazało się bardzo fajne. Muzeum gazownictwa, uroczy kot pod plebanią, który okazał się ogromnym pieszczochem. Miasteczko rozlokowane na górkach ma nieco włoski charakter. Domki, przybudówki, tajemnicze schodki, dużo zieleni i kwiatków w doniczkach. Staliśmy na rozstaju ulic i widzieliśmy w dole na lewo skrawek jeziora, przed sobą ryneczek, w dole na prawo park miejski, a za sobą wielki neogotycki kościół na wzgórzu. Trudno było wybrać, w która stronę iść, a ból nóg niestety nie pozwalał na obejrzenie wszystkiego. W końcu przez rynek trafiliśmy do parku. Siedząc na ławeczce pogrzebaliśmy w internecie i okazało się, że Górowo Iławieckie liczy niewiele ponad 5000 mieszkańców – czyli jest naprawdę maleńkim miasteczkiem – a tak pięknym i bogatym w infrastrukturę. No i że moje wrażenie ciągłej jazdy pod górę było jak najbardziej poprawne. W czasach prehistorycznych na tym terenie rozlewało się ogromne jezioro okolone wzgórzami. I przez cały dzień jadąc „po dnie” wyjechaliśmy wreszcie na brzeg!
Sobota
Tego dnia mieliśmy dotrzeć do Fromborka – ale żeby nie było za krótko to po drodze zaplanowaliśmy zahaczyć o Pieniężno. Z Róży Wiatrów od razu wbiliśmy w GreenVelo. Tym razem to była gruntowa ścieżka, która jechało się całkiem przyzwoicie, aż do miejsca gdzie ktoś postanowił wysypać ją żwirem o sporej gradacji. Koła już nie chciały się toczyć i trzeba było cały czas mocno pedałować, żeby posuwać się do przodu. Trasa prowadziła bardzo malowniczo starym nasypem kolejowym. W dole po obu stronach rozciągały się rozległe łąki na których pasły się stada krów, co jakiś czas niewielkie laski, bagienka porośnięte rzęsą. To był bardzo sielski fragment trasy, a totalnie zauroczył nas stary porzucony mocno zrujnowany budynek stacji kolejowej.
Przez kolejne maleńkie wioski rozrzucone tuż przy granicy z Kaliningradem jechało się luksusowym asfaltem lub ciągnącą się kilometrami wygodną ścieżką rowerową. W końcu odbiliśmy w stronę Pieniężna. Wjeżdżając do miasteczka minęliśmy zajazd z myślą, że lepiej zjeść w mieście na rynku. Dziwnie trudno było znaleźć ten rynek ale nie odpuściliśmy. W końcu udało się – rynek był tuż przy kościele, na szczycie wzgórza górującego nad miastem. Wdrapaliśmy się do niego po kocich łbach – a tam – NIC nie było! Kościół, kilka małych postkomunistycznych bloczków, jakaś zabytkowa ruina na środku rynku i nic więcej. Martwe miejsce, zupełnie nie powiązane z życiem miasta.
Trzeba było zjechać z góry żeby szukać jedzenia. Okazało się, że w mieście jest tylko kebab, a jeśli chcemy coś więcej, to musimy cofnąć się do zajazdu, który minęliśmy wjeżdżając do miasta. Cóż było robić. Rozczarowani Pieniężnem i jego dziwacznym układem urbanistycznym pojechaliśmy na obiad, gdzie jedyna opcją była pizza na wynos – bo (co za niespodzianka!) szykowali się do wesela!
Jedząc pizzę przed zamkniętym Zajazdem musieliśmy znowu zająć się rezerwowaniem noclegu. Tym razem nie było to dużym problemem. Po kilku telefonach już wiedzieliśmy, że we Fromborku czeka na nas pokój.
Droga była idealnie gładka. Świeżo oddana po remoncie, jechało się bardzo luksusowo. Szybko dotarliśmy do Braniewa, niewielki postój i zostało dosłownie kilka kilometrów do Fromborka.
Na trasie zaskakująca była ścieżka rowerowa. Długi dosyć stromy podjazd łączący wzgórze i wiadukt nad torami kolejowymi. A w połowie podjazdu ktoś kto projektował tą drogę postanowił przerzucić ścieżkę na drugą stronę ulicy. Czyli trzeba się zatrzymać, przejechać w poprzek i wystartować ostro pod górę z zerowej prędkości. Z sakwami było ciężko, myślę, że dla dzieci lub osób jeżdżących tylko rekreacyjnie w ogóle niewykonalne. Tą ścieżkę musiał projektować ktoś, kto nigdy nie siedział na rowerze i nie pedałował pod górę!
Do Fromborka zjeżdżało się mocno do dołu, bo przecież zjeżdżaliśmy na poziom zero. Po rozlokowaniu w naszej kwaterze mieliśmy jeszcze czas na spacer na plażę i na molo, na podstawowe zakupy i małe posiedzenie na rynku. A potem bardzo miły, ciepły wieczór na tarasie przy kolacji, winie i grze w kości. Spokojni, bo następnego dnia czekała nas tylko trasa do Elbląga, a potem cała seria pociągów do domu.
Niedziela
Szybko się zebraliśmy i w pierwszej kolejności ruszyliśmy pod katedrę we Fromborku. Ostry podjazd – Darek pojechał, ja bez żadnej rozgrzewki nawet nie próbowałam. Chwilę pokręciliśmy się na wzgórzu i wyruszyliśmy w drogę. Było gorąco i duszno. Jechało mi się bardzo kiepsko. To miało być tylko 30 kilometrów, a droga ciągnęła się niemiłosiernie. Znowu były liczne podjazdy. Na szczęście Elbląg leży na poziomie morza, więc okazało się, że ostatnie 5 kilometrów było jednym długim zjazdem. Rower sam się toczył i do miasta wjechaliśmy zrelaksowani.
W Elblągu w centrum są ścieżki rowerowe, ale zanim do nich dojechaliśmy wytłukliśmy się na połamanych krzywych chodnikach i kostce brukowej. Dopiero w centrum miasta zrobiło się wygodnie. Mieliśmy dwie godziny na zjedzenie obiadu i powolne dojechanie do dworca.
Powrót pociągami
Na peronie z rosnącym niepokojem obserwowaliśmy rosnący tłum ludzi. Wszyscy wybierali się do Malborka?? Na szczęście pociąg podjechał długi i super nowoczesny. Wszyscy się zmieścili, w środku były wygodne miejsca do ustawienie i bezpiecznego przypięcia rowerów. Do Malborka dotarliśmy szybko. Do odjazdu kolejnego pociągu zostało 40 minut – co na zorientowanie się w peronach i przetransportowanie rowerów maleńkimi jednoosobowymi windami wcale nie jest jakoś dużo. Tuż przed odjazdem do wagonu rowerowego dotarły dziewczyny poznane w Działdowie cztery dni wcześniej.
Jazda w stronę Warszawy kolejami regionalnymi oznacza dużo przesiadek. Po pandemii zdobycie biletu na przewóz rowerów w pociągach dalekobieżnych graniczy z cudem (wcześniej podobno było dużo wygodniej podróżować z rowerem), ale sieć połączeń regionalnych była pomyślana sensownie. Jechaliśmy z Elbląga do Malborka, potem do Iławy, do Działdowa i do Warszawy. Cztery pociągi, trzy przesiadki. Przerwy pomiędzy połączeniami od 20 do 40 minut, więc podróż mijała całkiem sprawnie.
Całą drogę jedziemy wspólnie z naszymi nowymi koleżankami. Dzielimy się opowieściami z minionych czterech dni, opowiadamy o planach następnych wyjazdów. W końcu wyciągamy kości i na maleńkim stoliczku pod oknem rozgrywamy kilka partyjek. Wysiadając jesteśmy już umówieni na wspólny wypad kajakowy w wakacje.
Do samej Warszawy nie dojechaliśmy, bo wyliczyliśmy, że wysiadając w Modlinie mamy do domu podobną odległość jak z Warszawy Gdańskiej, a zyskujemy ponad pół godziny jazdy pociągiem. Wysiedliśmy więc tuż przed 21:00 i popedałowaliśmy na ostatnie 20 kilometrów dzielące nas od domu.
W sumie przejechaliśmy około 350 kilometrów:
w środę: 60 km
w czwartek: 85 km
w piątek: 55 km
w sobotę: 95 km
w niedzielę: 55 km.