Z sakwami przez Mazury i Warmię – cz. I
W trakcie poprzedniego wyjazdu z sakwami mieliśmy spore problemy z przewożeniem rowerów w pociągach dalekobieżnych, dlatego tym razem podeszliśmy do tematu inaczej. Ustaliliśmy, że z dworca Warszawa Gdańska Kolejami Mazowieckimi najdalej możemy dojechać do Działdowa. I tak właśnie postanowiliśmy rozpocząć nasza podróż. Potem poszło już z górki. Palcem po mapie, wyliczając po około 70-80 km dziennie ustaliśmy drogę. Działdowo – Pasym – Biskupiec – Bartoszyce – Górowo Iławieckie – Pieniężno – Frombork – Elbląg. Braliśmy pod uwagę delikatne zbaczanie z trasy, lub gdyby jechało się wyjątkowo dobrze – odbicia do dodatkowych atrakcji. Ale w końcu jechaliśmy po prostu wyznaczoną drogą, zmieniła się tylko ilość kilometrów każdego dnia.
Według pierwotnego planu pierwszy nocleg mieliśmy zaplanowany w Działdowie od razu po przyjeździe i rozpoczęcie podróży w czwartek od rana. Ale Darek zorientował się, że 45 km od Działdowa jest działka naszych przyjaciół: Jacka i Olgi, którzy już nas kilka razy gościli w trakcie wyjazdów rowerowych. Więc gdy zapytaliśmy o możliwość przenocowania i tym razem nie odmówili.
Środa wieczór – początek podróży
W Działdowie zgodnie z pierwotnym planem mieliśmy być przed 18:00, ale awaria samochodu spowodowała spore popołudniowe zamieszanie i w końcu z pociągu wysiedliśmy o 21:00. Razem z nam z pociągu wysiadły dwie dziewczyny z rowerami objuczonymi sakwami. Ponieważ w maleńkich windach z peronów mieścił się tylko jeden rower, przez chwilę mieliśmy okazje porozmawiać w oczekiwaniu na naszą kolej. Dziewczyny wybierały się na Hel, ale była duża szansa, że spotkamy się w drodze powrotnej, bo cyrklowaliśmy w ten sam pociąg powrotny. Umówiliśmy się więc na spotkanie za 4 dni.
Konieczna była jeszcze wizyta w sklepie, bo następnego dnia święto. Tak więc w kierunku działki Jacka wyruszyliśmy o 21:30. A czekało nas 45 km jazdy!
Mazurska noc
Na początku nie było źle, bo to przecież najdłuższe dni w roku. Przez 15 km było jeszcze jasno. Ale zmrok zapadał szybko. Ruch nie był duży. Jechaliśmy przyzwoicie oświetleni, więc było w miarę komfortowo. Płaska trasa wiodła przez rozległe pola i łąki. Gdy w połowie drogi minęliśmy Nidzicę zrobiło się już całkowicie ciemno. Pomimo, że była to noc z pełnią księżyca – nie było go w ogóle widać. Do północy pozostał schowany gdzieś za horyzontem. Rozpoczęły się niewielkie podjazdy. A z wilgotnych łąk podniosła się mgła. Teoretycznie było całkiem ciepło i bezwietrznie. Ale mgła momentalnie ochłodziła powietrze o kilka stopni. Zimna wilgoć oklejała całe ciało, snop światełka rowerowego rozpraszał się w bieli. Zrobiło się obrzydliwie i strasznie. Co jakiś czas przejeżdżały samochody, a my z tyłu przecież mieliśmy tylko małe błyskające czerwone światełka. Krótkie wytchnienie następowało na podjazdach – bo na szczycie górek było ciepło, sucho i wracała dobra widoczność. W końcu zjechaliśmy na zupełnie podrzędną drogę z minimalnym ruchem, prowadzącą przez las. Tam było już lepiej – za to okazało się jak głośno może być w nocy! W tym mazurskim lesie stada zwierząt wyszły na późną kolację w pobliże drogi. Pobocza z obu stron mlaskały, łamały gałęzie, pochrząkiwały, stukały, tupały. Starałam się głośno mówić do Darka, żeby zwierzaki z daleka słyszały, że nadjeżdżamy. Siedziałam mu na kole i pokrzykiwałam spanikowana, gdy przyspieszał i zaczynał mi odjeżdżać. Chyba pierwszy raz w życiu bałam się w lesie!
Jakby tego było mało, na 5 kilometrów przed celem wyczerpała się bateria w Darkowym światełku. To nie był czas na szukanie w sakwach powerbanków i kabelków, chcieliśmy już dotrzeć na miejsce, więc jechaliśmy dalej z maleńką latareczką świecącą prosto pod moje koło.
W końcu dotarliśmy na miejsce i Jacek otworzył nam bramę – dawno nie odczułam takiej ulgi. Zmęczona, zmarznięta, głodna. Darek zgrywał twardziela, ale też się cieszył, że już jesteśmy na miejscu. Po zdjęciu bagaży z rowerów do domku weszliśmy równo o północy. Polskie Radio Olsztyn grało właśnie Hymn Polski (wiedzieliście, że każdy dzień jest w P. R. tak uroczyście witany???).
Szybka kolacja, herbata z mocnym prądem na rozgrzewkę i do łóżka. Wczołgałam się do śpiwora, usłyszałam jak Darek mówi Jackowi dobranoc i natychmiast odcięło mi świadomość. Nie wiem kiedy się położył, kiedy zgasił światło. Obudziłam się dopiero rano.
Czwartek
Pobudki u Jacka zawsze są identyczne. Jacek jest rannym ptaszkiem. A jego domek jest niezwykle akustyczny. Więc z kolejnych fal snu wyrywają nas dźwięki, które brzmią jak generalne przemeblowanie / przesuwanie szafek / tłuczenie garnkami i pokrywkami w szufladach i tym podobne duże porządki kuchenne. I zawsze po wstaniu jesteśmy zdziwieni, że to była zwykła krzątanina kuchenna przy śniadaniu. Szybko się zebraliśmy, spakowaliśmy. Śniadanie i poranna kawa na tarasie i w drogę. Przed wyjazdem ustaliliśmy jeszcze, że jedziemy do Biskupca – a Jacek dojedzie tam za kilka godzin na motorze aby zjeść wspólny obiad.
Pierwszy odcinek to trasa do Jedwabna, dobrze nam znana, pokonywana już kilka razy. Poszła w miarę szybko trochę szosą, trochę leśną ścieżką rowerową. Potem malowniczymi drogami przez granicę Warmii i Mazur. Dojechaliśmy do Pasymia – miasteczka, które ma ambicje jawić się turystom „Mazurskim Kazimierzem Dolnym”. Ambicje chyba mocno na wyrost, zwłaszcza biorąc pod uwagę wątpliwą urodę rynku po renowacji – książkowy przykład betonozy, która wg tablicy informacyjnej ma służyć „poprawie jakość życia mieszkańców”.
Ale zajrzeliśmy do pięknego starego kościoła a na ścianie plebanii znaleźliśmy informację, że gościli tam Napoleon Bonaparte! Kawa i lody na rynku przy akompaniamencie kościelnych pieśni – to wokół rynku krążyła procesja i już ruszamy w dalszą drogę w kierunku Biskupca.
Ledwie wyjechaliśmy zaczęło się chmurzyć. Na początku wyglądało to pięknie – czarne chmury odbijające się w jeziorze a na ich tle śnieżnobiałe krzaki kwitnącego czarnego bzu. Ale szybko okazało się, że wbrew bezdeszczowym prognozom – z tych chmur zaczyna padać, a nawet lać! Z braku innych możliwości schowaliśmy się pod wielkim drzewem, które po 20 minutach zaczęło mocno przeciekać. Nie było sensu stać tam dłużej.
Założyliśmy kurtki i w deszczu w dalszą drogę. Już na szczęście nie lało tak strasznie, a do Biskupca i umówionego obiadu było zaledwie kilka kilometrów. Mapy google poprowadziły nas trasa rowerową wokół jeziora, następnie przez pomosty wokół kąpieliska miejskiego (!). Gdy wjeżdżaliśmy do miasta w stronę centrum raptem spadła na nas kolejna ulewa. Jeszcze większa, jeszcze bardziej rzęsista. Na szczęście wjeżdżaliśmy właśnie na parking jednego z marketów i udało się w ciągu kilku sekund dojechać pod daszek. Spędziliśmy tam ponad 20 minut. Jacek w tym czasie na motorze też już w Biskupcu chował się pod innym daszkiem. Ustaliliśmy więc miejsce obiadu i jak tylko deszcz zelżał pojechaliśmy na jedzenie.
Obiad był porą kiedy należało zająć się poważnym planowaniem noclegu. Wyszukiwarka, mapa, telefon – i po kilku rozmowach nocleg zarezerwowany. Agroturystyka wyglądała atrakcyjnie, prawie przy trasie do Bartoszyc. To jeszcze około 20 kilometrów jazdy. Początek bez problemów. Ale w połowie drogi nawigacja kieruje nas pod górę w piaszczystą polną drogę. Chwila konsternacji, ale szybka decyzja, że jedziemy jednak asfaltem do następnego skrzyżowania – nadłożymy 2-3 kilometry, ale ominiemy piachy. Dojeżdżamy do następnego skrzyżowania- a tam też polna droga. Następne skrzyżowane oznacza kolejne dodatkowe kilometry bez gwarancji (teraz to już wiemy) asfaltu. Więc jedziemy w polną drogę. Jest pięknie i malowniczo, wśród pół i kwitnących kwiatów. Droga gruntowa wcale nie jest taka zła, zwłaszcza po niedawnej ulewie. Ale po chwili pojawia się bruk. Robi się zdecydowanie gorzej. Potem trochę szutru i znowu bruk! Wg mapy jeszcze kilka kilometrów do celu. Na zmianę błoto – bruk – szutr.
Darek robi zdjęcia polom i łanom zboża, zostaje więc spory kawałek z tyłu. Dlatego gdy ja mijam jakieś zabudowania oddalone od drogi nie zdaję sobie sprawy z tego co dzieje się za moimi plecami. A tam z domu pędzi wielkie psisko, które dopada drogi akurat wtedy gdy nadjeżdża Darek. On pomimo, że nie jest strachliwy i kocha wszystkie psy tym razem jednak czuje się zagrożony. Zeskakuje z roweru i zastawia się nim. Siłą osobistego spokoju udaje mu się uspokoić psa i w zgodzie rozchodzą się w dwie strony!
W końcu dojeżdżamy do asfaltu. Ale na krótko. Teraz dla odmiany płyty betonowe. Już tylko 3-4 kilometry, ale jazda jest udręką. W końcu jest znowu szutr! Co nam się w nim wcześniej nie podobało???! Do naszej agroturystyki dojechaliśmy umordowani. Miejsce okazało się rajem – dokładnie tak powinna wyglądać każda agroturystyka.
Po ulokowaniu się w pokoju Darek zajął się myciem rowerów. Uznał, że to jest ważniejsze od osobistego prysznica. Od gospodarza dostał szlauch i przystąpił do dokładnego spłukiwania błota, które na szczęście jeszcze nie zdążyło zaschnąć i dosyć łatwo spływało z roweru. Więc dopiero gdy sprzęt i buty zostały wyczyszczone, można było udać się pod gorący prysznic i na kolację. CDN.